sobota, 15 września 2012

poranne zakupy


 Dzień powitał mnie jak zawsze turkotem karabinów. Melina mojego wujaszka w ruinach bloku przy Chłodnej pozwalała na chwilowe odprężenie a niekiedy, gdy było co jeść i pic, na totalne zapomnienie o udrękach. Czekałem parę minut zanim warkot silników i wystrzały nie ucichną po czym zwlokłem się ze swojej pryczy.
Oto ja: dwadzieścia pięć lat na karku, nie skończony dyplom medyczny i rozczochrane włosy. Do szczęścia brakuje mi tylko potłuczonych okularów na druciku i wełnianego swetra od mamy...
Wojna wybuchła niespodziewanie. Pierw komunikaty o przyjaźni, która będzie trwałą wieki, jakieś nieciekawe komunikaty nie wskazujące na to co się stanie, kolejny Islandzki wulkan wybucha... I nagle z godziny na godzinę wszystkie media ucichły. Internet działał jeszcze jakieś parę dni (wolno bo wolno), jednak nasze krajowe portale nie otwierały się. Ci co poznali nieco języka szukali informacji na zagranicznych stronach www. BBC wstawiło artykuł o inwazji Chin jednak jakieś dwa dni później i ta strona zniknęła, pozostawiając po sobie komunikat: „sorry for inconvienece we will try to bring you back newest massages immidiately”. Trzy dni od dnia 0 ceny jedzenia skoczyły w górę. Zaczęto rabować i plądrować piekarnie. Policja i Żandarmeria starały się opanować sytuację jednak na próżno – rozgorączkowana tłuszcza kradła, gwałciła i mordowała wszystko na swej drodze. Barykada w alejach Jana Pawła upadła i 3 czołgi dostały się w ręce tłumu. To było dziwne. Ludzie biegnący na wojsko z emblematem orła białego. Nie baczący na strzały, na krew i na zabitych krewnych po których trupach musieli się wspinać aby dopaść żołnierzy. To był piąty dzień. Szóstego dnia spłonął sejm. A siódmego dnia wszyscy mieli kaca. Wojsko próbowało przywrócic resztki ładu... I wtedy właśnie po raz kolejny Czerwony Sztandar (tym razem ugwieżdżony) runął na Rzeczpospolitą od wschodu. Tym razem nie było bitwy jak w pamiętnym 1920. Barykady postawiono. Ludzie wyszli ponownie na ulice. Wojsko uzbroiło przyczółki na Wiśle. Wysadzono mosty, ostał się jedynie most Poniatowskiego, gdzie na zachodnim brzegu stanęły czołgi i wyrzutnie rakiet. Całe zdarzenie trwało może nie więcej niż 20 minut. Armia i ludzie zgromadzeni na lewym brzegu zobaczyli tylko błysk. I tyle było. Opór zmiękł, ludzie poczęli uciekać. Warszawa stała się swego rodzaju Zoną...
Teraz wstałem i próbowałem się umyć w misce z wodą... Strąciłem klika zbyt odważnych wszy i zacząłem się domywać. Przywdziałem ubranie, kamizelkę i ochraniacze, wysokie wzmocnione buty i standardowo – mój stary płaszcz. Niegdyś był czarny ale lata i pył gruzów naznaczyły go szarymi wytartymi smugami. Od wuja dostałem także karabin. Stary, sfatygowany, sześciostrzałowy, produkcji ZSRR. Ponoć nigdy nie zawiódł. Narzuciłem karabin na plecy, uzupełniłem manierkę, czystą wodą z beczki. Z kasetki pod pryczą uwolniłem małą paczuszkę amunicji i dwa granaty zapalające – mój cały dobytek. Postanowiłem wybrać się po jedzenie.
Dawniej nie robiłem zapasów. Jeżeli byłem głody po prostu wychodziłem zjeść jakąś pizze lub jakąś zupkę u Wietnamczyka. Czasem jeżeli starczyło pieniędzy odwiedzało się najbliższy market i kupowało browarek, coby nie zmarnować wieczoru.
Obecnie trzeba był znaleźć punkt wartowniczy lub jakiegoś zagubionego wojaka, sprzątnąć go i zabrać jego racje. Żółtki mają parszywe konserwy ale nie można narzekać – ryżu nigdy dość!
Ruszyłem swoją codzienną ścieżka. W brzuchu burczało solidnie, od dwóch dni lał kwaśny deszcz i trochę strach było wynurzyć nos z mojego pięknego bunkra. Nie musiałem iść daleko. Na wysokości Złotej przy Jana Pawła zobaczyłem dżipa. Punkt nasłuchowy w naprawie, pewnie zakwaszona woda przeżarła blaszaną obudowę i spaliła parę obwodów... Dobrze im tak...
Trzech mechaników w białych mundurach grzebało przy nadajniku. Jeden coś powiedział dość głosno i ruszył do dżipa. Postanowiłem im nie przeszkadzać. Wyszedłem z zagłębienia i pod osłoną cienia i zwałów śmieci przedostałem się jakieś 40 metrów od nich.
Z dżipa zostały wyniesione dwa plecaki i pakunek – kuchnia polowa, poznałem. Jeden z nich wydobył rondelek i zaczął wsypywać do niego prowiant z przeróżnych puszek i pojemników, solidnie podlewając to wodą. Niedługo później zapach przypiekanego mięsa i bambusa rozszedł się po ulicy i dotarł do moich nozdrzy. Zagrzmiało! Byłem pewien że usłyszeli warkot w moim brzuchu. Nie myślałem nawet – wymierzyłem wystrzeliłem, przeładowałem. Dwa strzały później wybiegłem ze schronienia i podbiegłem do dżipa. W kociołku bulgotało przyjemnie. Złapałem dwa plecaki w jedną rękę w drugą chwyciłem garnuszek z jedzeniem. Po kuchnie polową postanowiłem wrócić później. Biegłem. Lewe kolano bolało ostrzegawczo jednak zlekceważyłem ból. Parę minut później byłem już w bunkrze.


TURYSTA



- Adamie! Ile razy mam Ci jeszcze wytłumaczyć! - Krzyknęła zakapturzona, odziana w biel postac. - Moja cierpliwość ma swoje granice, pamiętaj o tym!
- mrumrumru...
- Co powiedziałeś?
- … Przepraszam....
- Mam nadzieję, że to ostatni raz.
- Obiecuję, że to się więcej nie powtórzy.
Słysząc te słowa, persona w bieli wyciągnęła lewe ramię w stronę najbliższego drzewa. Trójpalczasta dłoń odziana w białą rękawicę, zdobioną delikatnie złotą nicią, chwyciła kostur, który do tej pory opierał się o pień drzewa. Drugą ręką stwór nasunął kaptur głębiej na głowę
- A może potrzebny jest tobie ktoś, kto będzie ciebie pilnował, hmm? - Zapytał nagle stwór. - Ktoś kto będzie mógł powstrzymać Cię przed zjadaniem wszystkiego co ładnie błyszczy, hmm?
- Co masz na myśli?
- Jeszcze nie wiem... Ale coś wymyślę... na razie zostań tutaj i pamiętaj żeby nie zjadać czerwonych owoców!
- Dobrze, będę pamiętał.


---


- I jak tam twój dziwny eksperyment, Tajarze?
- Tak samo jak twoje dowcipy o bydle, Muktaszefie, z każdym dniem coraz śmielsze. Dziś na przykład, mój mały chciał zjeśc owoc drzewa Hakara.
- Odważniak. Wie czym to grozi?
- Nie. Przecież sam powtarzałeś kiedyś w kółko „Niewiedza jest radością...
- „... a więc kretyni są szczęśliwi”. Hehe... Tak tu masz rację.
- Sam więc widzisz. Niech na razie pozostanie dla niego jako zakazany owoc. Jeden z dwóch, jak wiesz. Moim zdaniem nie powinien narzekać ani domagać się więcej. Ma do dyspozycji wszelkie inne rośliny i mięsa, które istniałyby w jego naturalnym środowisku.
- Oby twoja pewność siebie Cię nie zgubiła... Swoją drogą, zanim znowu mi uciekniesz... Kiedy zamierzasz ruszyć dalej? Mam nadzieje, że jeszcze nie zapomniałeś o misji z jaką nas posłano.
-Nie zapomniałem. Uważam, że odpowiedź leży tu, na tej planecie. Wybacz mi Muktaszefie, muszę już iść, jak sam dobrze wiesz, jestem zapracowany.
- Cały ty, Tajarze, który całe wieki poświęcasz zagadkom wszechświata, miast skupić się na Zadaniu. Do zobaczenie następnym razem.
- Bywaj Muktaszefie.
Humanoid cofnął się i odwrócił. Schodził z podestu lekko podświetlonego u szczycie, gdzie z wolna rozpływał się hologram, ukazujący niemal identyczną postać. Jedynymi różnicami były kształt kostura oraz ułożenie zdobień na szatach.
Kiedy Tajar schodził powoli po białych, lekko zakurzonych stopniach, wpadł mu do głowy genialny pomysł dotyczący jego wychowanka Adama. Natychmiast więc wybiegł ze swojego latarni-domu i pobiegł w kierunku rezerwatu, który utworzył, by natychmiast poinformować o nim swojego najmłodszego przyjaciela.
Już po chwili był wewnątrz kopuły, pośrodku której rosło ogromne drzewo, którego gałęzie sięgały wysoko, niemalże po sam jej szczyt. Czerwone owoce, wielkości ludzkiej pięści dojrzewały spokojnie wśród złotych i soczysto zielonych liści. Trawa pod kopytami Tajara uginała się sprężyście. Krzewy wokół pokryte były kwieciem, a niektóre małe drzewka już rodziły pierwsze owoce. Małe owady buczały pracowicie. Ptaki śpiewały radośnie. Małpy skrzeczały na siebie, skacząc z jednego konaru na drugi. Wielkie niedźwiedzie taplały się stawie szukając ryb.
- Adam! Adamie, chodź do mnie szybko! - Zawołał odziany w jaśniejącą biel humanoid, wchodząc coraz głębiej pomiędzy zarośla. Gęste krzaki oraz kolce, które normalnie zniechęciłyby każdego piechura, zdawały się nie robić na nim żadnego wrażenia.
-Adamie? Gdzie jesteś? - Krzyczał dalej dziwny stwór, nie mogąc znaleźć swego umiłowanego podopiecznego, dla którego stworzył wszystko wokół. Kilkaset poranków na tej planecie zajęło mu zebranie wszystkich odpowiednich gatunków zamieszkujących różne tereny, lubiące odpowiedni klimat, tak aby jego eksperyment otrzymał jak najlepsze warunki do rozwoju. Pomyślec, że zaczynał od najprostszych bakterii na szkiełku.
-Adamie! To do Ciebie nie podobne! - oburzył się.
- Wołałeś mnie Tajarze? - nagle odezwał się głos zza wysokiego krzewu.
Postać w białej szacie szybko odwróciła się w kierunku, z którego dochodził głos podopiecznego.
- Adamie? Bawisz się ze mną?
- Nie, Tajarze...
Tajar wziął lekki wdech. Poczuł zmianę w powietrzu. Jego starannie wyszkolony analityczny mózg szybko podał mu rozwiązanie jego wątpliwości. Sprawdził jeszcze problem kilkakrotnie, jednak za każdym razem otrzymał tę samą, przerażającą nowinę.
- Adamie, czy wyszedłeś poza granice rezerwatu? - Zapytał się spokojnym głosem Tajar. Znał odpowiedź jednak wiedział dobrze, jak należy postępować z istotami, które żyją tak krótko.
- Tak... Zobaczyłem ją przez ścianę... jak chciała wejśc... - Mówił dalej lekko przerażony głos Adama. Sam człowiek jednak nie wyszedł zza krzaków. Wyraźnie było słychac, iż ma on problemy z wzięciem głębszego oddechu.
- Chciała wejść? Wytłumacz się. - Powiedział Tajar, spokojnym, acz stanowczym głosem.
- Wziąłem więc grubą, ułamaną gałąź i zrobiłe otwór. Gdy wciągałem ją do środka zraniłem się o ostrą krawędź ściany. Ona wzięła liście i kawałek skóry z jakiegoś zwierzęcia i opatrzyła moją ranę, jednak nie tak jak ty to robiłeś, Tajarze. To... to boli...
- Boli powiadasz? -Westchnął obcy. - Opowiedz mi co było dalej.
Usłyszał o tym jak Adam wraz z kobietą poszli nad strumień by się obmyć. Usłyszał jak kobieta zaczęła szukać jedzenia, wziąwszy pod uwagę to, że mężczyzna był ranny. Usłyszał o tym jak przyniosła jego podopiecznemu owoc; ponieważ nie mogli się porozumieć, kobieta nie zrozumiała i myślała że Adam się broni przed zjedzeniem owocu, gdyż go nie zna. Dlatego ta ugryzła kawałek i pocałowała go, przy pocałunku wkładając mu do ust kawałek owocu.
Zjedli go razem do końca.


----

Tajar szedł spokojnym krokiem w stronę domu-latarni. W rękach niósł kosz, po brzegi wypełniony czerwonymi owocami drzewa Hakara. Na ramieniu wisiała mu torba wypełniona małymi ampułkami zawierającymi próbki wszystkich gatunków, jakie udało mu się skatalogować do tej pory.
Nie trwało długo zanim owoce w koszu wylądowały w skrytce razem z ampułkami. Humanoid, pomimo wielkiego żalu do człowieka, jaki go przejmował na wskroś, zachowywał się nad wyraz spokojnie i celowo. Podszedł do konsoli i wcisnął kilka przycisków. Obok stała mała szafka. Paroma ruchami wyciągnął z niej maleńkie, kryształowe szkatułki które od razu wrzucił do torby.
Wyszedł z powrotem na powietrze. Adam i kobieta stali już w miejscu gdzie jeszcze moment temu stał dom obcego.
- Tajarze?
-Nic nie mów Adamie. Zraniłeś mnie, nie przestrzegając mojego jedynego zakazu. Dlatego wrócisz teraz do swoich. Tę kobietę weźmiesz jako swoją partnerkę. Nadasz jej imię, tak samo jak nadasz imiona wszystkim innym stworzeniom, które próbowałem skatalogować. Tę torbę daj jej. Niech dba o nią. Od teraz będziecie sami. Będziecie cierpieć. Ty Adamie będziesz musiał walczyć z innymi o jedzenie, schronienie i kobiety. Ona będzie wiła się w bólu przy porodzie, będzie o ciebie dbać. Spośród prochu wybrałem diament, który okazał się być tym samym pierwiastkiem, więc weń się w mych oczach obrócił.
-Tajarze...
-Nie, Adamie. Odchodzę.. Może nie na zawsze. Bywaj i pamiętaj o tym kim jesteś.
To były ostatnie słowa Tajara jakie usłyszał Adam. Humanoid zniknął wewnątrz swojego statku i w wielkim błysku zniknął w rozgwieżdżonym niebie.


piątek, 14 września 2012

No to ruszam...

Znowu będę pisał. Nie będę rozdzierał swojej duszy, lamentował, uprawiał lakrymologii. Będę klepał literki by spisać choć kilka opowiadanek... może coś się większego narodzi. o. i tyle w kwestii wstępu.. teraz idźcie sobie...